Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/350

Ta strona została przepisana.

towych, oświecających jarmarczną scenę, otwierała mi się szkoła akcyi, ruchu, wyrazu... Zaczątki mego mimicznego talentu zrodziły się tam śród trwogi, uznojenia, gorączki, wstrętów, które moja nadczułość uplastyczniała tak jak ci majstrowie szklarze uplastyczniają ciecz rozpaloną, pochwyconą na końce żelaznych prętów... Na ścianie pokrytej rozwieszone mi na niej rądlami i rądelkami widziałam samą siebie, odbitą jak w zwierciadle, w różnych pozach i z różnym wyrazem twarzy: rozpacznym, gniewnym, zbolałym naprzemian i by uniknąć trapiących mnie halucynacyi, rozpędzić uparte zmory, mrugałam szybko oczami. Matka moja powtarzała: „jedz córko moja, zjedz przynajmniej ten kąsek!“ Czem-że był ów kęs chleba, mięsa, wina szklanka lub jagód grono, opłacone wyczerpującą pracą, w porównaniu tego co było we mnie? „Poczekaj, potem,“ odpowiadałam matce mojej a odchodząc z austeryi unosiłam tylko z sobą kawał chleba. Lubiłam zjadać go nazajutrz rano, w polu, pod rozłożystem drzewem, lub na brzegu Brenty, leżąc na trawie lub siedząc na kamieniu... Ah! te posągi!
Foskaryna zatrzymała się.
Doszli końca ścieżki otoczonej z obu stron głuchym murem i oto otwierał się przed niemi plac pusty, Campo di san Bernardo, gdzie stał niegdyś stary klasztor.
W głębi widać było dzwonnicę „degli Angeli,“ po nad którą mknął obłok naśladujący różę na giętkiej gałęzi.
Plac porósł trawą: miękką, świeżą, zieloną jak w parku willi Pisani, w Strà.
— Ah! te posągi — powtórzyła aktorka, pa-