Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/354

Ta strona została przepisana.

pod gwiazd smętnem miganiem, serce mi się ściskało i słowa zamierały na ustach. Widzów niecierpliwiły zbyt długie pauzy... Czasami, słuchając tyrady grającego ze mną aktora, przypomniałam sobie pozę tej lub owej statuy i przybierając ją pozostawałam nieruchomą, jak w kamieniu wyrytą... Uczyłam się rzeźbić ruchy swe i postawę...
Uśmiechnęła się.
Wdzięk jej smętny o lepsze walczył ze smętnym wdziękiem zapadającego wieczoru.
— Jedna, pamiętam, śród wszystkich najmilszą mi była. Odpadły jej wzniesione, podtrzymujące kosz ramiona, lecz ręce, pozostały przy koszu odcięte. Stała na kamiennym cokule, śród grzędy lnu błękitnego a tuż był kanał ze stojącą wodą, w którym się odbijały niebios błękity. Gdy przymknę oczy widzę twarz kamienną i słońca promienie co po przez źdźbła lnu przeglądały jak przez zielonych kryształów pręciki... Zawsze odtąd, w chwili najsilniejszego scenicznego naprężenia, marzyły mi się różne krajobrazy, zwłaszcza gdy mi się uda wstrząsać i wzruszać samem milczeniem widzów.
Policzki jej zarumieniły się lekko.
Zachodzące słońce oblewało ją skośnem promieniem, rozsypując iskry na odziewającem ją sobolowem futrze i w szklanej, trzymanej przez nią kruży.
Przelotny jej rumieniec zdawał się tylko wzmożonym blaskiem.
— Jaka to była wiosna! W koczowniczem mem życiu po raz pierwszy spotkałam się była z wielką rzeką. Ukazała mi się wezbraną i szybkie fale toczące pomiędzy dzikiem wybrzeżem,