Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/355

Ta strona została przepisana.

na dolinie żółtej jak strzecha słomiana, pod skośnemi promieńmi słońca muskającemi jej krańce nakształt ognistego koła. Zrozumiałam wówczas czem jest przerzynająca lądy rzeki wstęga. Była to Adyga biegnąca z Werony, z Julii grodu...
Wzruszoną była wywoływaniem wspomnień nędzy i poezyi zarania swej młodości.
Czuła wewnętrzną nieprzepartą potrzebę wynurzania się, lecz nie potrafiłaby powiedzieć co ją do tego skłania, gdyż nie o tem, wcale nie o tem mówić miała z kochankiem.
Mówić mu chciała raczej o innej młodości, nie minionej lecz obecnej.
Pod jakimże wpływem, wolę swą raz już naciągnąwszy do ofiarnego zadania, zdobywszy się na odwagę zmierzenia się z nagą prawdą, dała się unieść fali wspomnień, czarom dni ubiegłych, przykrywając się płaszczem dziewiczej swej młodocianności, zasłaniając nią niby?
— Przybyliśmy, pamiętam, do Werony, w wieczór majowy; wjeżdżaliśmy bramą Palio. Wzruszenie tamowało mi oddech. Przyciskałam do serca kajet, w którym wpisałam własnoręcznie rolę Julii, powtarzając półgłosem słowa z jakiemi zjawia się po raz pierwszy na scenie: „Kto mnie woła? Jestem. Co rozkażesz?“ Wyobraźnię miałam wzburzoną bardzo, gdyż dziwnym trafem, w dniu tym właśnie kończyłam lat czternaście. Miałam wiek Julii. W uszach brzmiało mi gadulstwo starej niani i stopniowo traciłam świadomość własnej indywidualności przejmując się losami mej bohaterki. Na zakręcie każdej ulicy spodziewałam się spotkać orszak towarzyszący trumnie pokrytej białemi różami. Ujrzawszy gro-