Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/357

Ta strona została przepisana.

płacht nieruchomych a wszędzie, na wszystkiem migotały złote iskierki i pyłki.
Po nad dzwonnicą degli Angeli, purpura odzierżgała obłoków zręby.
Wody nie widzieli lecz świeżość jej czuć się dawała.
— Pewnej niedzieli, w maju — ciągnęła kobieta — w olbrzymiej arenie, w starożytnym amfiteatrze, pod gołem niebem, przed widzami karmionemi z pokolenia w pokolenie legendą miłości i grobu, grałam Julię. Żadnej, najokazalszej sali wrzenie, żadne oklaski, tryumfu żadna godzina, nie dała mi upojenia podobnego tej jedynej w mem życiu chwili. Na prawdę słysząc słowa Romea: „Ah! uczy pochodnie gorzeć...“ Na prawdę zapaliłam się, czułam obejmujące mnie płomie. Za małe me oszczędności kupiłam była na rynku, przy fontannie di Madonna Verona, wiązankę róż. Róże te były jedyną mą ozdobą. Przeplatałam niemi słowa me, ruchy, pozy; opuściłam jedną pod stopy Romea przy spotkaniu; przy scenie na balkonie, obrywałam innej liście rzucając je na jego głowę; zasypałam niemi, przy końcu, martwe jego ciało. Woń róż, powietrze, światło upajały mnie. Słowa z ust mi płynęły z niesłychaną łatwością, niby mimowolne, jak w gorączce i słyszałam jak im towarzyszył szum krwi w żyłach mych i pulsach. Miałam przed sobą głąb amfiteatru, na poły słońcem zalaną, na poły w cień zapadłą i tam gdzie słońce padało dostrzegałam blask niezliczonych, przykutych do mej twarzy i ruchów źrenic. Dzień był równie spokojny i pogodny jak dzisiejszy. Najlżejszy podmuch nie poruszał fałd mej sukni i opadających na obnażone ramiona włosów. Nie-