Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/360

Ta strona została przepisana.

przeszłyśmy most drugi, weszłyśmy w ciasną ulicę, zabłądziłyśmy śród ciemnych zaułków, wyszłyśmy na plac, był tam kościół i znów dalej, dalej. Matka moja pytała mnie od czasu do czasu: dokąd idziemy? Chciałam, pamiętam, znaleźć klasztor kapucynów, w którym był grób Julii, ponieważ, jak się o tem dowiedziałam ze smutkiem, nie była pogrzebaną pod wspaniałym grobowcem, otoczonym piękną kratą, lecz nie chciałam, nie mogłam tego powiedzieć. Otworzyć usta, wyrzec słowo jedno, zdawało mi się równie trudnem w tej chwili, jak zdjąć gwiazdę z nieba. Głos straciłam z ostatniem słowem konającej Julii. Usta mi zwarło grobowe milczenie, cała się trzęsłam jak w śmierci godzinę: zlodowaciała, to rozpalona, to znów, jak to mam powiedzieć, tak jak gdyby stawy i kości paliły mnie a reszta mego ciała stygła. „Gdzie idziemy?“ pytała mnie łagodnie matka moja. Odpowiadałam jej w myśli, ostatniem słowem Julii. Znów byłyśmy przy moście, nad rzeką. Musiałam biedź gdyż po chwili uczułam się pochwyconą, zatrzymaną przez mą matkę i, pamiętam, w objęciu jej, oparta o poręcz mostu, rozszlochałam się rzewnie. „Rzućmy się tak tu razem do wody“ zawołać chciałam lecz nie mogłam. Rzeka biegła, w biegu pociągając wszystkie, odbite w sobie, nocnego nieba gwiazdy... Czułam że nie sama tylko pragnęłam w tej chwili, zniknąć, umrzeć... Matko moja droga, bądź błogosławiona!
Bladą była.
I teraz czuła jeszcze dokoła siebie obejmujące swej matki ramiona, matczynych ust pocałunki ciepłe i łez matczynych rosę słodką, tkliwość i czułość matczynego serca.