Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/361

Ta strona została przepisana.

Spojrzała na stojącego przed nią przyjaciela. Rumieniec pokrył jej lica i czoło, prawdziwe, głębokie uczucia zachowują nienaruszoną niczem dziewiczość.
— Co ci też mówię! po co ci to wszystko opowiadam! Ah, sami często nie wiemy co mówimy! — rzekła po chwili.
Zawstydzona spuściła powieki.
Pamięć chwil dawno ubiegłych, budzenia się w dziewczęciu kobiety, przestrachu, tkliwości, bolesnych przeczuć macierzyńskich, wzruszyły ją do głębi.
Całe jej kobiece serce i instynkty buntowały się jednocześnie przeciw zamierzonym wyrzeczeniom się a z samej głębi istoty wzbijała się jakaś szalona nadzieja.
Czyżby ją nieba opuścić miały!
Bała się by się te niejasne nadzieje nie rozwiały.
Czuła się zmęczoną.
Jasność nieba raziła ją, męczył krok każdy, nawet obecność kochanka zadawalniać nie mogła.
Myślała o sennem ukojeniu, półśnie tak rozkosznym o rannym brzasku, pragnęła samotności, spokoju, ciszy sypialnej komnaty, mroków opuszczonej kotary.
Nagle, z niecierpliwością chwytając cień bliski rozwiania, uczuła wybiegające gwałtownie na swe usta, lecz nie zdolne poruszyć je dźwiękiem, słowa:
„Mieć syna! coby był twoim!“
Zwróciła się do kochanka, patrząc mu w oczy, drżąca cała.
Zdawała się szukać w nim czegoś nowego, nieznanego sobie jeszcze, niby innego człowieka.