Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/362

Ta strona została przepisana.

Zcicha zawołała:
— Stelio!
Głos jej był tak zmieniony że Effrena drgnął pochylając się ku niej, gotów nieść ratunek.
— Droga moja! luba! co ci jest?
Widział ze zdziwieniem i trwogą mknące po jej czole fale życia, oblewające na przemian światła to mroki i nie śmiał przemówić, przerwać słowem wewnętrznej pracy, czy walki, tej wielkiej a zbolałej kobiecej duszy.
Już w jej uprzednich słowach czuł piękno i smętek rzeczy niewypowiedzianych, lecz pozostawały one dlań jeszcze niejasne i chociaż pewien był że się w nich kryje dlań jakieś dobro wielkie, nie mógł przesądzać jaki obrót wezmą rzeczy i czy się miłość jej wzbije na poświęceń szczy ty, lub złamie i zaniknie.
Czuł zbliżanie się czegoś stanowczego i czuł się pełnym sił żywotnych w tych odosobnionych, cichych, trawą porosłych miejscach.
Nigdy nie miał dokładniejszego poczucia nieobliczonej potęgi serca ludzkiego.
Słysząc własnego bicie, domyślając się gwałtowności wzruszeń kochanki, zdawało mu się, że słyszy odgłos młotów bijących o kowadło losu.
— Mów mi, mów jeszcze! — prosił ją. — Otwórz mi duszę całą, do głębi. Żadna z chwil przeżytych z tobą, przyjaciółko moja! nie posiada dla mnie wartości tych kilku kroków któreśmy tu dziś razem przeszli.
Szła dalej, ze spuszczoną głową, owiana nadzieją ułudną.
„Gdybyż to, gdyby być mogło!“
I czuła bezpłodność opasującą ją żelaznym obręczem i czuła wszystko co ją bolało i smuciło.