Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/372

Ta strona została przepisana.

Opanowywały ją szatany furyi, wraz z nadzieją i złudzeniami traciła wrodzoną sobie słodycz i tkliwość.
Zawrzała w niej nienawiść skrywająca się w głębi miłości kobiet gwałtownych i namiętnych.
W spojrzeniu zresztą kochanka widziała powstający ten sam obłok co ćmił jej serce i zmysły.
— Niecierpliwię cię, gniewam, nudzę? — zawołała. — Chciałbyś wrócić do Wenecyi i pozostawić po za sobą, w lagunach zmarłe, przekwitłe Lato? Woda opada w odpływu godzinie, dość jej jednak zostało dla zalania tych co wypłynąć na wierzch nie mają zamiaru. Chcesz, spróbuje! Chcesz? powiedz-że raz wreszcie bo wiesz jak posłuszną być umiem!
Mówiła słowa szalone, zapamiętałe, głosem syczącym, śmiertelnie blada, chwiejąca się na nogach, zemdlenia lub postradania zmysłów bliska.
Effrena przypomniał sobie, że już ją widział w podobnym stanie podniecenia, zmienioną do niepoznania, pewnego dnia pełnego szału, gniewu i smutku.
Serce mu się ścisnęło..
— Daruj mi jeśli cię zraniłem — szepnął usiłując ująć jej rękę i ułagodzić ją pieszczotą — lecz czyś nie sama wywołała...
Przerwała mu, zniecierpliwiona słowy, głosem i ruchem kochanka.
— Zraniłeś mnie! Więc cóż, cóż to znaczy? Nie przepraszaj, nie rozczulaj się! Znam to! znam cię! Wiem, pamiętam! umiesz płakać nad smunemi oczami zająca którego psy twe rozrywają.
Szła szybko, wzdłuż kanału, mijając domy