Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/373

Ta strona została przepisana.

na progu których siedziały jeszcze kobiety, trzymające na kolanach kosze szklanych paciórek.
Słowa dławiły się w jej ustach wykrzywionych konwulsyjnym śmiechem, dźwięczącym smutniej od łkań głośnych.
Towarzysz jej czuł przebiegające go dreszcze i nachylając się ku niej wystraszony zwróconemi na nich spojrzeniami przechodni, mówił cicho.
— Uspokój się! uspokój! Foskaryno! Foska! proszę cię, błagam, uspokój się. Dojdziemy do brzegu, wrócim niebawem do domu... Powiem ci... wówczas zrozumiesz... tu jesteśmy na ulicy... słyszysz Foskaryno!
Na progu jednego z domów, stała kobieta ciężarna, ogromna, zawalająca drzwi całe.
Zamyślona gryzła pomału kromkę chleba.
— Posłuchaj Foska! Foskaryna! Uspokój się, błagam cię! Oprzej na mem ramieniu.
Bał się że upadnie wyczerpana, zataczająca się, śmiertelnie blada.
Nie słuchała przyśpieszając kroku, biegnąc, zakrywając wykrzywione spazmatycznym śmiechem usta ręką owiniętą w skrwawioną chustkę.
Zdawało się jej że skóra na twarzy pęka.
— Co ci! co widzisz? Na co tak patrzysz?
Nigdy już chyba nie miał zapomnieć jej Oczu i spojrzenia.
Szklane było a źrenice skakały w szeroko rozwartych powiekach.
Zdawała się olśnioną i widzącą coś czego on dostrzedz nie mógł a co właśnie pobudzało ją do tego spazmatycznego, konwulsyjnego śmiechu, nad którym zapanować nie była w stanie.