Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/38

Ta strona została przepisana.

ctwie ewangelisty i, jego lwa skrzydlatego, precz, aż z odległych dzwonnic Madonna dell’Orto, San Giobbe, San Andrea, ozwały się spiżowe głosy zlewając w chorał podniebny, jak gdyby nad marmurów ciżbą i wód tonią zwarła się jedna olbrzymia kopuła, połyskująca zapalającemi się na jej skłonach gwiazdami.
Dźwięki rozgłośne, potężne, roztrącając przezroczyste wieczorne zmroki, śpiącemu w cichych wodach miastu, śpiewały o wielkich, nadziemskich rzeczach.
Buchając z płonących od świateł, na przewiewy morskich wichrów otwartych kanlic, wybiegając po nad szczyty szczytnych świątyń, do wzburzonych ludzkich tłumów, przemawiały nieśmiertelnym głosem ubiegłych w wiekuistość pokoleń, których cienie majaczyły w zagłębieniu naw kościelnych, sycąc drżące płomyki lamp i gromnic wotywnych.
Ciżbie znękanej dziennym trudem niosły wiecznego spokoju zapowiedź a wydzwaniając cześć nadziemskiej, wszechpotężnej ale i wszechdobrej Istoty, wieściły cud nad cudami: jakiś świat inny, wyższy, lepszy a tak piękny, jak te jego ułamki rzucone na ściany głębokich nisz i kaplic, tajemniczych krypt i chórów.
I wszystkie te niebiańskie zjawiska, jednobrzmiącą wywołane modlitwą, cała ta melodya co koi i pociesza, rozbujana na raz po nad odmętem mórz, wieczornych mroków i powszedności życia, biegła po nad miastem, śpiewnym, nadpowietrznym chórałem, het! precz, na kanały, na laguny, na morze.
— Czy umiesz jeszcze się modlić? — spytał Stelio przyciszonym głosem towarzyszkę swą