Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/385

Ta strona została przepisana.

Zadrżał wzruszony, niby lękiem zdjęty Effrena.
— Widzisz...
Stała nieruchoma, z niezmrużonem okiem.
— Widzę. Szerokie. Proroctwo to tak je rozszerzyło. Jęczała bo, nawoływała, błagała, przekleństwa nieustannie miotała. Wyobraź sobie usta te milczeniem zwarte.
I nie zmieniając postawy, z kamienną twarzą i wzrokiem, wymówiła pomału:
— Co za zdumienie gdy usta te zmilkną.
Zdawała się powtarzać słowa podszeptywane sobie przez niewidzialnego geniusza, gdy tymczasem poecie zdawało się, że to on właśnie miał je pod swojem piórem.
Wzruszony był, drżący w obec fenomenalnego zjawiska.
— A oczy — spytał nieśmiało niemal — jak sądzisz, jakie mieć mogła oczy?
Nie odpowiadała.
Po marmurowo nieruchomej jej twarzy przemknął cień lekki ale cień cierpienie.
Dwie głębokie zmarszczki wystąpiły pomiędzy brwią ściągniętą.
— Czarne może? — pytał cicho.
— Nie, nie były to oczy czarne, chociaż czarnemi się zdawały, bo w szale wyrocznym, źrenice tak się rozszerzać muszą, że pokrywają zwężoną tęczę...
Zatrzymała się jak gdyby jej tchu zabrakło.
Gęste krople potu zrosiły jej czoło i skronie.
Stello patrzał na nią milcząc, blady bardzo.
Serce mu biło gwałtownie w piersi.
— W przerwach, pomiędzy wyrocznemi szały — ciągnęła zwolna aktorka — po otarciu z ust