Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/396

Ta strona została przepisana.

Spędzała długie godziny na daremnem i drżącem oczekiwaniu.
Najcięższe chwile przeżywała na smętnym kanale delia Panada zakończonym mostkiem, z pod którego łuku widać cmentarną wyspę San Michele, na pełnej lagunie.
Stary pałac gotycki, na rogu San Canciano, zdawał się ruiną zawieszoną nad nią, mogącą się zawalić z chwilą każdą i zagrzebać ją pod gruzami.
Stare, czarne pokrycia gondol gniły pod zniszczonem, przez odpływ obnażonem podmurowaniem, wydając woń tchliny.
Raz, na zaraniu, słyszała świergot ptasząt budzących się w ogrodzie Klarysek.
„Odjechać!“
Konieczność odjazdu uderzyła ją nagle.
Już, pewnego pamiętnego dnia mówiła kochankowi:
„Zdaje mi się że jeno mi już pozostaje odjechać, zniknąć, pozostawić cię wolnym wobec przeznaczeń twoich. Mogę zdobyć się na to na co się miłość sama zdobyć nie potrafi.“
Teraz, widziała dobrze że zwlekać z tem dłużej nie powinna, nie może.
Powinna była otrząść się z wszelakich wahań, oswobodzić z fatalnego obezwładnienia w którem, od tak dawna, kołatała się pomiędzy życiem a śmiercią, tak, jak gdyby wpadła była w ciche, stojące wody otaczające cmentarną wyspę i czuła że się jej grunt z pod nóg usuwa coraz bardziej, coraz bliższe grozi jej zalanie, a jednak ma ustawicznie przed oczami rozlane wody i zatonąć ostatecznie nie może.