Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/397

Ta strona została przepisana.

Nic bo przedsięwziąć nie umiała, żadne też stanowcze nie zachodziły wypadki.
Od onych smętnych brzasków dnia jesiennego, nic się na pozór nie zmieniło, nie zostało wyrzeczone ani jedno słowo oznaczające metę jakąś, pozwalające przewidzieć przerwanie stosunku z poetą.
Owszem, wszystko zdawało się raczej zapowiadać ziszczenie słodkiej obietnicy, wspólnej wiosennej wycieczki do Góry Euganei, teraz gdy brzoskwinie były już na rozkwiciu.
A jednak czuła niemożebność, absolutną niemożebność, żyć dalej jak dotąd żyła z kochankiem.
Było to poczucie tak silne, wyraźne jak poczucie tego co się znajdzie w objętym ogniem domu, lub pielgrzyma co na pustyni wypije ostatnią kroplę wody, z podróżnej swej sągwi.
Miała poczucie skończoności, jak drzewo gdy zeń opadną wszystkie już owoce, jak zboża łan zżęty, jak rzeka u ujścia do morza.
Poczucie to zktórem się nosiła zdawało się wypływać z tych samych źródeł co prawo naturalne rządzące przypływem i odpływem morza, zmianą pór roku, zaburzeniami podniebnemi.
Musiała się z tem zgodzić; nie było rady.
Wówczas wskrzesła jej odwaga, zbudziła się Wrodzona przedsiębierczość, cały hart ducha.
W krótkim czasie plan był gotów, wędrowne stacye wytknięte, personel teatralny zwołany, data wyjazdu z Wenecyi postanowiona.
„Będziesz pracować tam, za Atlantykiem, u zamorskich barbarzyńców“ — powiedziała sobie stanowczo. — „Znów ci się zaczną wędrówki bez