Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/401

Ta strona została przepisana.

wzmiankę o wiośnie, serce się Foskaryny ścisnęło.
Okrutność jej losu przejęła ją dojm ującym bólem, cała jej istota zwracała za utraconem, nieziszczonem szczęściem.
— Spójrz — mówił Stelio wskazując ręką rozlane wody, marszczące się tu i owdzie, pod łagodnego wiatru podmuchem — patrz na te zarysy ciszy, co dźwiękiem zostać usiłowały.
Po złotej, pod światłem, zatoce rozsiane wyspy zdawały się pływać jak lekkie, na pogodnem nieboskłonie, obłoczki.
Długie, wąskie pasma Lido i lądów stałych wyglądały tam dalej jak te ciemnawe plamy biegnące wzdłuż uspakajającej się fali.
Torcello, Burano, Mazzorbo, San Francesco di Deserto, widziane z oddali, wyglądały nie jako wybrzeża do wylądowania zdatne lecz raczej jak zalane grunta, których same grzbiety wystawały po nad wody tak jak belki pomiędzy masztami wystają z zatopionych okrętów.
I ślady ludzkich stóp i rąk ludzkich ślady tak nikłe i rzadkie były na tych samotnych przestworzach, jak zatarte litery na nadpisach prastarych grobowców.
— Było tak tedy — począł opowieść Effrena. — Mistrz hutnik słysząc u Zeno niezliczone pochwały dla słynnych organów węgierskiego króla zawołał: „Corpo di Baco! I vedarà che organo che savaro far anca mi co’la mia cana, liquida musa canente! Vogio far el Dio de i organi! Dant sonitum glaucae per stagna loquacia cannae... Vogio che l’acqua de la laguna daga el son e che i pali, le pierre, i pessi canta anca lori! Multisonum silentium... I vedara cor-