Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/406

Ta strona została przepisana.

jeżonym tysiącem kominów fabrycznych, zawalonym stosami czarnego węgla, opasanym kolczastą obręczą niezliczonych masztów.
Przypomniały się jej w tej rozlanej na lagunach ciszy, stuk i huk niezliczonych młotów, tysiącznych wind skrzypienie, tysiącznych maszyn potężne sapanie i chrapanie, zgrzyt żelaza w mgłach i przesyconych ogniem dymach.
— Pies zdechły! — odrzekł poecie wioślarz.
Coś wydętego i żółtawego pływało pod murem z czerwonej cegły, pomiędzy wyłomami którego drżały trawy i kwitły kwiaty, rumowisk i wiatrów dzieci.
— Precz stąd! wiosłuj prędzej — zawołał zdjęty obrzydzeniem Stelio!
Kobieta przymknęła oczy.
Pod silniejszem parciem wiosła, łódź lekka pomknęła po mlecznej wodzie.
Zbielało niebo.
Po zatoce równe rozlało się światło.
Głosy żeglarzy dolatywały od naładowanego zieleniną czółna.
Z San Giacomo di Palude, dolatywał świergot wróbli.
W dali rozległ się gwizd lokomotywy.
— I cóż... mistrz z szkarłatną na szyi nicią? — spytała Foskaryna chcąc słyszeć opowieść do końca i pochwycić całe jej znaczenie?
— Nie raz czuł jak głowa jego niepewną była na karku — ciągnął uśmiechając się Effrena. — Musiał wydmuchiwać ze szkła rury grube jak pnie drzew i to nie za pomocą odpowiednich miechów, tylko siłą ludzkiego tchnienia, od razu, bez przerwy. Wyobraź sobie! Trzeba na to piersi i płuc cyklopów. Ah! opowiem ci kiedy