Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/408

Ta strona została przepisana.

— „Cossa galo? Savarielo?“ — myśleli dwaj wioślarze, słysząc jak Effrena mieszał właściwo ich dyalektowi wyrażenia do słów których znaczenia pochwycie nie mogli.
Foskaryna starała się wtórować wesołości kochanka, lecz w rzeczy samej ranił ją jego śmiech młodzieńczy, tak samo jak wówczas gdy błądziła w labiryncie.
— Długa to historya — ciągnął Stelio wesoło — zrobię coś z tego kiedyś... w wolnej chwili... Wyobraź sobie! Słowak rzuca czary i zaklęcia a Dardi co wieczór wysyła żeglarzy do Tre Porti, sprawować czaty i pochwycić „Venticelio.“ Wreszcie, pewnej nocy, nadedniem, gdy księżyc przestał przyświecać, znaleźli go, Venticello! uśpionego na piasczystej ławie, śród zmęczonych jaskółek, których był przewódcą... Leżał na wznak, cicho jak nowonarodzone dziecię dysząc, leżał na solą przesiąkłym piasku, pokryty niezliczonych jaskółek skrzydłami... spokojna kołysała go fala a czarne z białem ptaszyny, zmęczone długim lotem, odpoczywały na młodzieńczem łonie...
— Luby! — zawołała oczarowana kobieta — gdzieżeś to widział?
— ...Tu się poczyna cały wdzięk poetycznego podania... Żeglarze pojmali go, skrępowali wiotkiej łozy zwojami, rzucili na dno łodzi i „via!“ na Temodia. Wówczas na łódź opuściły się stada, chmary jaskółek, nie mogących opuścić przywódcę swych lotów...
Stelio zatrzymał się chwilę gdyż malownicze szczegóły baśni, którą opowiadał rysowały mu się w wyobraźni i cisnęły na usta tak obficie, że nie wiedział które wybrać.