Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/410

Ta strona została przepisana.

— Kto go karmił.
— Nikt. Powietrze które wdychał.
— I nie starał się uciec z niewoli?
— Ustawicznie. Tem żył tylko. Lecz Seguso strzegł go jak źrenicy oka, jak zakochany tylko strzedz zdolen przedmiot swej miłości.
— A czy Ornitio był mu wzajemny?
— Tak! przywiązał się do niego... za tę nić szkarłatną którą mistrz nosił uwiązaną na szyi.
— A Perdilanza?
— Ta... więdła opuszczona... Opowiem ci to, opowiem kiedyś... Pojadę kiedy latem na wybrzeża Pellestryny by baśń tę pisać na piaskach złotych...
— Ale... jakże się to skończyło?
— Stał się cud, cud wielki. Arcy organ tworzył się na Temodii ze swemi siedmiu tysiącami rur szklanych, podobnych do zamarżłego lasu, który Ornitio, lubiący się przechwalać swemi podróżami, widział, jak utrzymywał, na własne oczy widział, w Hyperboreńskich krainach. Nadszedł dzień zapowiedziany przez Dardi Segusa, święty dzień „Sensa.“ Na Bucentaurze, wypłynął z przystani świętego Marka, sam Serenissime, mając u boku swego patryarchę po jednej stronie, po drugiej arcybiskupa ze Spalatzo. Przepych uroczystości był tak wielki, że Ornitio myślał że to nastąpił tryumfalny, długo wyczekiwany powrót syna Kronosa? Podniosły się dokoła Temodia zastawy i ożywiony wiekuistą ciszą laguny organ, pod dotknięciem czarodziejskiej ręki nieznanego grajka, uderzył falą harmonii tak potężnej, że się rozbiegła po wodach i aż o ląd biła. Wstrzymał się w majestatycznym pochodzie Bucentąur złocisty. Jego czter-