Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/412

Ta strona została przepisana.

I znów się wsłuchał w nadpowietrzne dźwięki, których rytm pochwycić usiłował.
— Słyszysz? — pytał Foskarynę dając wioślarzom znak by zawiesili wiosła.
Cisza była tak głęboka i dźwięczna, że zdali dolatywał świergot ptactwa, a zbliska słychać było perliste opadanie w morze kropel z zawieszonych u boków gondoli wioseł.
— Le xe le calandrine — objaśnił Zorzi — che, poverete, le canta anca lorę le lode de San Francesco[1].
— Wiosłuj!
Gondola posuwała się po wodzie jak po mleczno opalowej drodze.
— Czy chcesz Foska, byśmy dotarli aż do San Francesco?
Zamyślona siedziała z pochyloną głową.
— Może była myśl ukryta w twej opowieści — przemówiła po chwili — zrozumiałam ją może?
— Ah! może! pomiędzy moją zuchwałością i zuchwałością mistrza hutnika, istnieje istotnie podobieństwo pewne. Możebym tak jak on, winien był nosić nić szkarłatną na mej szyi, przypominającą mi ustawicznie co mnie czeka i spotkać może.
— Tego się nie bój — odparła żywo kobieta! — Najlepsze ci się spełnią losy.
Stelio Effrena przestał się śmiać, spoważniał nagle.

— Masz racyę przyjaciółko moja! winienem

  1. „W dyalekcie weneckim: „Są to skowronki, co, biedaczki, pieją też chwałe św. Franciszka.“