Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/415

Ta strona została przepisana.

a jednak, tak jak ów Dardi, co u Caterino Zeno ujrzał słynne w Wenecyi organy i ja mam ustawicznie w myśli mej dzieło cudze, dzieło dokonane przez straszliwego twórcę-olbrzyma, dzieło co się wzbiło śród pokoleń naszych...
Obraz twórcy „barbarzyńcy,“ znów powstawał przed Effreną.
Widział jego błękitne źrenice świecące pod czołem wysokiem; zaciśnięte, wąskie nad silną brodą usta, wyraz zmysłowości, dumy, wzgardy.
I widział włosy siwe rozwiane na starczym karku, z pod szerokiego brzegu kapelusza wysuwające się blade, obrzmiałe ucho.
I widział postać bezsilną, opadającą na kolana kobiety o śnieżnej twarzy, nóg wyciągniętych drganie.
Przypomniał sobie dreszcz trwogi co go zdjął na ten widok i uczucie radości jakiej doznał czując pod swą dłonią że bije jeszcze to wielkie serce.
— Mam je, nie przed sobą lecz raczej wszędzie, dokoła siebie, w samym sobie wielkie to dzieło! Czasem wydaje mi się podobnem do wzburzonego oceanu co mnie wywróci i zaleje.
Lecz i ja mam Temodię swoją, skałę z granitu górującą nad morzem. Jestem jak wyrobnik zajęty wznoszeniem na niej świątyni doryckiej, osłanianiem jej kolumn od rozhukanych fal powodzi, z myślą ustawicznie wytężoną by śród zgiełku i szumu nie stracić nuty wewnętrznej harmonii i rytmu, co sam wypełnić winien linie i przestrzenie. I pod tym względem tragedya moja bojową być musi.
Przypomniał sobie pałac Vendramin, taki jakim go widział przy pierwszym brzasku dnia