jesiennego: z orłami, rumakami, amforami i różami, zamknięty, niemy, niby grobowiec olbrzymi pod niebem różowione ni wschodu tchnieniem.
— W brzaskach poranku — ciągnął — po nocy szału i rozkoszy, płynąc przez kanał wzdłuż jakiegoś ogrodu, zrywałem drobne, liliowe kwiatki wyłaniające się z pośród pogruchotanych cegieł. Zatrzymałem gondolę przed pałacem Vendramin by rzucić na próg kwiecistą daninę. Skromne to było kwiecie lecz wawrzyny, mirty i cyprysy w myśli miałem a skromną daniną wyrazić pragnąłem wdzięczność moją Temu co myśli mej narzucił konieczność wzbicia się, w heroicznym wysiłku, do wyzwolenia i twórczości.
I z rozpromienioną nagłym i jasnym uśmiechem twarzą zwrócił się do jednego z wioślarzy.
— Pamiętasz Zorzi regatę gdyśmy pewnego poranku doganiali „ii bragozzo?“
— Czy pamiętam! „Che vogada!“[1] dotąd rąk nie czuję. „E quela sgnèsola de fame, paroncin, dove la metello“[2]. Odtąd za każdym razem gdy spotkam gospodarza łodzi pyta mnie co słychać z paniczem co jadł z takim apetytem winogrona, figi i podpłomyki żeglarzy? Mówi, że nie zapomni dnia w którym najobfitszy miał połów. Nawyciągali z wody tyle makreli jak nigdy jeszcze...
I gadał i bajał stary wioślarz aż spostrzegł wreszcie że go Stelio nie słucha i że wypada zmilknąć a nawet dech czaić.