Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/418

Ta strona została przepisana.

lodya, mój motyw rozwija się tam,, w podniebnej pieśni... Nie jesteśmyż w stanie łaski?
Duch żywy przebiegał samotność morza, cisza sama zdawała się drgać wzruszeniem; zdawało się że w liniach nieruchomych, w samej pustce horyzontów, na wodach cichych, na lądach niskich, objawia się nienaturalna dążność wzbijania wyżej, drga przebudzona i zapowiada powrót czegoś wielkiego.
Dusza kobiety oddała się tym wrażeniom, porwana niemi jak liść wichrem, na szczyty miłości i wiary.
Lecz młodzieńca zdejmowało gorączkowe, niecierpliwe rwanie się do czynu; jego zapał do pracy zdawał się zdwojony.
Wyobrażał sobie pełnię godzin przyszłych, konkretny wygląd swego dzieła, nagromadzone stronice, części orkiestralne, rozmaitość zadania, bogactwo materyi podatnej obrotom rytmu.
Wyobrażał sobie wzgórze rzymskie, gmach powstający, równowagę ciosanych kamieni, setnych robotników i murarzy, architekta bacznego i wymagającego, Watykan naprzeciw teatru Apola a pomiędzy dwoma olbrzymami, u stóp ich, miasto wieczyste.
Wywołał z uśmiechem obraz małego człowieczka podtrzymującego całe to olbrzymie przedsięwzięcie z hojnością godną dawnych papieży; witał w myśli bladą, nosatą twarz rzymskiego patrycyusza, nieodrodnego potomka swego rodu, co złota nagromadzonego przez stulecie łupiestw i nepotyzmu, z książęcą rozrzutnością używał dziś na wzniesienie świątyni tym odrodzonym sztukom, co niegdyś osładzały i rozświecały życie jego przodków.