Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/42

Ta strona została przepisana.

Gdy Stelio Effrena wszedł, od strony morza na dziedziniec pałacu dożów, ujrzał schody Olbrzymów — „scala dei Ghiganti“ — zalane ciżbą czerniejącą to bielejącą na przemian, pod światłem płonących w żelaznych świecznikach latarni.
Widok ten obudził w nim taki wstręt zrazu i niesmak, że się cofnął pod krużganek, podrażniony zbytnim rozdźwiękiem pomiędzy tą pospolitą ciżbą a tłem ciżbę tę obramującej architektury, której przedziwne piękności uwydatniały i wzmagały smugi sztucznego światła i wieczornych cieni.
— O! biada mi! — zawołał, zwracając się do towarzyszących mu przyjaciół — w sali Wielkiej Rady, w dożów pałacu, mieć słuchaczy podobną zgraję! Jakąż metaforą trafię w te wykrochmalone gorsy? Wyjdźmy! Odetchnijmy innem powietrzem, powietrzem, którem oddychają prawdziwe tłumy. Królowa nie przekroczyła jeszcze pałacowych podwoi; mamy dość czasu przed sobą.
— Dopóki cię nie ujrzę na estradzie — zaśmiał się Franciszek de Lizo — za nic nie ręczę.
— Wnoszę, że Effrena wolałby nie z estrady w sali lecz raczej z tej tam otwartej loży, stojąc pomiędzy dwoma czerwonemi kolumnami, skąd rzeczpospolita śmiertelne ciskała wyroki, przemawiać do tłumów gotowych burzyć Prokuratorie, ognie podkładać pod Bibliotekę — zauważył Piotr Martello, przymawiając burzliwym zasadom mistrza, które sam zresztą podzielał.
— Najpewniej — odparł Stelio — jeśliby głos mój mógł zło powstrzymać lub do wiekopomne