Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/420

Ta strona została przepisana.

wydrążonych platanów. Ciszę przerywają jeno świergoty ptasie, wód szmery i liści szelesty i zdaje mi się, że zarówno najzwyklejsi śmiertelnicy jak poeci pochwycić tam potrafią pierzchanie hamadryad i Pan’a przyśpieszone oddechy.
Niestrudzony chór nadpowietrzny wzbijał się, wzbijał nie słabnąc, nie zatrzymując na chwilę, wypełniając sobą przestrzenie, nakształt nieskończoności pustyni lub światła samego.
Śród uśpienia laguny, rozbrzmiała melodya robiła wrażenie jednogłośnego wołania bijącego pod niebiosy z wód głębi, ław piasczystych, roślinności, oparów mglistych i ścielących się dymów szarych.
Wszystko to przed chwilą uśpione, nieruchome, ożywiło się, oddychało głębiej, nabrało żywej duszy, pragnęło wylać ją, wyrazić.
— Słuchaj! słuchaj!
I wizye życia wywołane przez poetę i prastare imiona sił prastarych, nieśmiertelnych, nurtujących łono wszechświatów; i dążenie człowieka wydarcia się z powszednich trosk i mąk koła, doścignienia i prześcignienia Ideału granic; wszystkie pragnienia, tęsknoty, nadzieje, uczuć i myśli zuchwałość nieustraszona, woli wysiłki i naprężenie, w tych zapomnianych miejscach poświęconych cichym moblitwom w obec nędznej wysepki kędy Oblubieniec Ubóstwa i Pokory pozostawił święte swe ślady, zdały się, dzięki tej rozdzwonionej, podniebnej melodyi, wolne, od ciążącej na nich obsłony Śmierci.
— Słuchaj... czy nie podobne to do szturmowej pobudki...
Próżno wybrzeża blade, pokruszone kamienie, zgniłe korzenie roślinności przekwitłej, cy-