Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/422

Ta strona została przepisana.

Serce jej tak pełne było ukojenia i słodyczy, że się oglądało dokoła za żyjącemi istnościami, by je ogarnąć swem ciepłem.
Oczy jej miały teraz wyraz dziecięcy niemal a w ich spokojnem przezroczu wszystko się odbijało jasno i wyraźnie.
Na wiele też rzeczy patrzyły z rozbudzonem niby wspomnieniem, jak na niespodziany powrót starych, dawno nie widzianych znajomych.
Gdy łódź przybiła do brzegu, zdziwiła się krótkości drogi.
— Czy chcesz wylądować, czy wolisz byśmy wrócili nazad — pytał zbudzony z zadumy Stelio?
Zawahała się zrazu gdyż dłoń jej pozostawała w dłoni kochanka i oderwanie się od niego zdawało się jej uszczerbkiem błogości której doznawała.
— Tak — rzekła jednak po chwili uśmiechając się. — Przejdźmy się po łące.
Wysiedli na wyspie San Francesco powitani pokornie przez kilka młodych cyprysów.
Nigdzie śladu ludzkiej stopy.
Niewidzialnych istot miriady wypełniały hymnem przestrzenie i powietrze.
Przedarte zachodem mgły gromadziły się i wydłużały jak obłoki.
— Po iluż chadzaliśmy razem trawach! Prawda Stelio?
A on na to:
— A teraz w górę, po skalnej ścieżce.
— Po skalnej! w górę!
Zdziwił go niezwykły w jej głosie akcent wesołości.