Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/426

Ta strona została przepisana.

obejmie go wzrokiem, pochłonie źrenicą, ale... co będzie za dni kilka?...
Zniknie jej z przed oczu a doliny i góry, lądy i morza, rzeki i cieśniny, przestworza których nie zmogą ni łzy ni wołania, rozciągną się pomiędzy niemi, ją i jego czołem, oczami, usty!
Teraz znikła jej z przed oczu cicha, zielona, pusta wyspa na której stała, a natomiast zjawił się obraz olbrzymiego, węglem zawalonego grodu, kominów fabrycznych; a huk młotów, wind skrzypienie, palące oddechy niezliczonych maszyn, świsty i jęki lokomotyw zgłuszyły melodyę wsi i wiosny.
I każdej z otaczających ją świeżych i wdzięcznych rzeczy: trawie zielonej, piaskom złotym, wodom cichym i długowłosym porostom wodnym, temu lekkiemu piórku co spadło uronione z ciepłego, rozśpiewanego może jeszcze gardziołka, przeciwstawiły się w jej spłoszonej myśli: ulice szerokie, zalane przechodni falą; domy wysokie o nierównych oknach, siedziby gorączkowych zabiegów i przymusu; sale teatralne pełne zgiełku lub obojętnej nudy ludzi, co w nich spędzali chwile wyrwane uganianiu się za zarobkiem lub bogactwem.
I widziała portret swój i imię czerniejące na wielkich afiszach na rogu placów i ulic, na plecach ogłupiałych roznosicieli reklamy, na murach olbrzymich fabryk, na toczących się ścianach omnibusów, w górze, w dole, wszędzie...