— Spójrz, gałęź migdałów! Rozkwitła w sadach klasztoru, tam, drugiego, w głębi, w samej, tuż przy grocie z sosną, ze świętą. Stamtąd doleciał cię zapach migdałowego kwiecia.
Stelio wołał biegnąc, rozweselony.
Za nim kapucyn niósł tymianku wiązankę.
— Patrz, masz! co za cudo!
Drżącą ręką przyjęła z rąk kochanka okwieconą gałęź, oczy się jej szkliły.
— Widzisz! zgadłaś że kwitną.
Dostrzegł w oczach kochanki blask nagły, coś srebrzystego i drżącego, kroplę świetlaną co białku oka nadała pozór zroszonego kwiecia i napawał się całą postacią swej lubej: zmarszczkami delikatnemi rozbiegającemi się od oczu ku skroniom, drobnemi sinemi żyłkami krzyżującemi się na podobnych do fijołków powiekach i lic spadem i brody zaostrzeniem lekkiem i wszystkiemi ślady przekwitu rzucającemi cień na tę twarz namiętną, piękną.
— Ah! ojcze — boleść swą ukrywając uśmiechnęła się do zakonnika Foskaryna — czy „Poverello“ nie płacze w niebie po tej odłamanej przez psotnika gałęzi migdałów?
Zakonnik uśmiechnął się pobłażliwie.
— Gdy „buon signore“ — rzekł — spostrzegł krzak kwieciem pokryty, nie dał mi ust otworzyć. Gałęź była urwana i pozostawało mi tylko powiedzieć: „Amen.“ Mniejsza z tem! Obfity i bogaty krzak migdałowy.
Spokojny był i uprzejmy mnich o czarnych jeszcze włosach okrążających ton surę, o smagłej, podłużnej twarzy i brunatnych odbłyskiem topazu lśniących się oczach.
Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/427
Ta strona została przepisana.