Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/428

Ta strona została przepisana.

— Oto tymianek wonny — dodał podając kobiecie uszczknięto zioła.
Słychać było we wnętrzu klasztoru chór młodocianych głosów.
— To nowicyat. Mamy ich piętnastu.
Odprowadził gości aż na łąkę po za klasztor.
Zatrzymał się na grobli i stojąc pod zgruchotanem od piorunu cyprysem pokazywał szerokim gestem wyspy żyzne, opowiadał ich wydatność, wyliczał owoce jakie rodzą, chwalił najsmakowitsze wedle pór roku, wskazywał barki pełne zieloności, kierujące się ku Rialto, z nowaliami.
— „Laudato si, mi signore, per sora nostra matre terra“ — powtórzyła cicho kobieta pochylając głowę nad okwieconą gałęzią.
Zamilkł mnich uderzony skalą i pięknością jej głosu.
Wysokie cyprysy okalały łąkę a cztery pomiędzy niemi, najstarsze, o zgruchotanych szczytach nosiły ślady piorunów.
Stały nieruchome, ciche, górując nad płaską zlewającą się na horyzoncie linią wód i lądów.
Najlżejszy powiew nie marszczył wód powierzchni, a przez niczem niezamąconą jej przezroczystość przeglądały zielone wodne porosty.
Błotne trzciny błyszczały jak bursztynu pręty.
Piaski z których dopiero co spłynęła woda, mieniły się jak muszli wnętrza perliste.
Szlamy naśladowały meduz kształty, miękkość i barwy.
Czar głębokiego spokoju zaległ pustkowie.
W górze pod niebem, skrzydlate, niewidzial-