Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/430

Ta strona została przepisana.

ką którą przechodził kiedyś ukojony w olbrzymiem ukochaniu, słodki i płomienny święty z Asyżu.
Szli pomiędzy dwoma rzędami porosłych w szyszki cyprysów, wprost ku przystani.
— Chciałbyś ją zobaczyć — spytała łagodnie i nieśmiało swego przyjaciela Foskaryna.
— Bardzo.
— I matkę twoją?
— Codziennie myślę o niej! wiem że mnie czeka z utęsknieniem.
— I chciałbyś wrócić do domu?
— Tak, wrócę może.
— Kiedy?
— Nie wiem jeszcze kiedy. Tak mi się chce zobaczyć matkę mą i siostrę. Pragnę tego bardzo Foskaryno.
— Więc czemuż nie jedziesz? Cóż cię zatrzymuje?
Ujął tylko jej opuszczoną rękę i tak szli dalej w milczeniu, obok siebie, dłoń w dłoni.
A że nisko zachodzące słońce oświecało ich, skośnem promieniem, widzieli cienie swe złączone, posuwające się przed niemi po wielkiej murawie.
— Gdyś przed chwilą wspomniał wzgórza Umbryi — mówiła łagodnie Foskaryna — w myśli mieć musiałeś rodzime swe strony? Nie nowy był dla mnie obraz strzyżenia drzew oliwkowych. Opowiadałeś mi już o tem... „Przy żadnej innej pracy — mówiłeś — rolnik nie ma chyba jaśniejszego poczucia niemego życia kiełkującego w drzewach. Gdy stoi pod gruszą, jabłonią lub brzoskwinią z nożem i nożycami, co albo wzmogą wydatność drzewa, lub je o śmierć przyprawią,