Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/432

Ta strona została przepisana.

długie, z grubego płótna bandaże dla opatrunku amputowanych gałęzi... I to ci opowiadać musiałem?
Widział przed sobą ogrodnika przycukniętego nad moździeżem, rozcierającego pracowicie: krowieniec, glinę i jęczmienne plewy, według starodawnej recepty przepisów.
— Za dni kilka, za dziesięć — ciągnął Stelio — wzgórze całe, od strony morza, podobne będzie do lekkiego, różowego obłoku... Przypomina mi to Zofia w ostatnim swym liście... Ah! czy ci się ona odtąd nie ukazała więcej?
— Z nami jest teraz...
— Teraz — ciągnął Stelio — wychyla się pewnie przez okno i patrzy na zarumienione zachodem morze. Matka nasza opiera się o okno, przy niej i mówi: „Kto wie czy na tym żaglowcu co stoi tam, przed łachą, wyczekując pomyślnego wiatru, niema naszego Stelia? Kto wie! wszak obiecał wrócić niespodzianie, morzem, na dwumasztowej łodzi...“ Biedna matka!
— Ah! czemuż Stelio zawodzisz jej oczekiwania?
— Masz racyę Foska! Tygodnie, miesiące całe żyć mogę zdała od niej nie czując pustki w duszy, a po tem, nagle, przychodzi taka chwila że mi się nic pod słońcem nie zdaje bardziej łubem i słodkiem jak matczynych oczu spojrzenie i nic mi już zastąpić go nie może. Słyszałem, słyszałem żeglarzy na morzach Tyru, zwących Adryatyk „zatoką wenecką.“ Dziś właśnie, by się czuć doń bliżej, myślałem, że mój dom rodzinny nad tą zatoką stoi...
Zbliżali się do gondoli.
Przystanęli oglądając sie raz jeszcze na ci-