Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/435

Ta strona została przepisana.

rozmawiając z nią, a przed wami przeciągać będą wracające z dolin w góry trzody.
Słońce zapadało za Dolomitów wielką akropolią; gromady chmur przerywane strzałami słonecznemi, po brzegach krwisto zaczerwienione kłębiły się jak wojska w potyczce.
Wody rozszerzały odbite w swem łonie olbrzymie odsiecze niezdobytych warowni.
Nadpowietrzna melodya cichła w oddaleniu wysp zielonych a zatoka pokrywała się takiemi blaski i przepychem bojowym takim, jak gdyby ją przysłoniły, pokryły tysiące różnobarwnych, rozwianych sztandarów.
Cicho! cisza zdawała się zapowiedzią mających wnet zagrzmieć trąb i surm bojowych.
Stelio, po długiem milczeniu, przemówił zwolna:
— A jeśli Zofia spyta mnie o losach czytającej wyrzekania Antygony dziewicy?
Kobieta drgnęła.
— Jeśli mnie spyta o dziejach serca brata odgrzebującego atrytów grobowce?
Zimny pot oblał czoło Foskaryny.
— A jeśli stronica na którą uroni liść w ogrodzie naszym uszczknięty, będzie właśnie stronicą opiewającą jego walkę rozpaczną i tajoną przeciw obejmującej go ohydzie?
Przerażona kobieta słów nie znajdowała.
Zamilkli oboje patrząc na oddalonych gór szczyty palące się w zachodzącem słońcu, tak jak gdyby się dopiero co wyłaniały z pierwotnej, wszystko obejmującej pożogi.
Widok tych przepychów pustynnych i wiekuistych, budził w ich duszy poczucie ukrytych