Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/436

Ta strona została przepisana.

w przyrodzie wyrocznych fatalizmów, lęków jakichś niejasnych a nieprzezwyciężonych.
Wenecya przyćmiona tą masą gorejących po za nią porfirów, legła na wodach spowita w lekkie, liliowe obsłony z których strzelały marmurowe wieże, dzieło rąk ludzkich, wzniesione ku straży bronzowych do modłów powołujących ludzi dzwonów.
Lecz dzieła i modły ludzi, gród starodawny wyczerpany życiem nazbyt bujnem, kruszące się marmury i zużyte już bronzy, wszystkie te rzeczy, przytłoczone wspomnień i pamiątek ciężarem, skazane na zatracenie, jakie nikłe, małe były w porównaniu z Alp szczytami rozdzierającemi niebiosa głowicami swych granitowych „campanille,“ tworzącemi grody olbrzymie odosobnione, wyczekujące rzekłbyś zstąpienia Tytanów zastępu.
Po długiem milczeniu Stelio Effrena spytał nagle kobietę:
— A ty?
Nie odpowiedziała mu.
Dzwony San Marco dały sygnał na Anioł Pański.
Dźwięk ich ogłuszający rozbiegł się szeroką falą po lagunie krwawiącej się jeszcze zachodu czerwienią, lecz po nad którą zsunął się już cień nocy.
Z San Giorgio Magiore, San Giorgio del Greci, San Giorgio degli Schiavoni, San Giovanl in Bragora, San Moisè, z Salute, Redentore, po całej dzielnicy ewangelisty, od rozstawionych wieży. Madonna del Orto, San Giobbe, San Andrea, serca dzwonów, posłusznych sygnałowi, uderzyły