Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/54

Ta strona została przepisana.

A klejnoty strojące piersi Chimery, nie po raz pierwszy roniły tu swe ognie.
Perły rozsypywały się niezliczonemi rzędy, po złotych włosach i alabastrowej szyi królowej, tak jasne i rzęsiste, jak wykwitające, raz wraz, na jej ustach uśmiechy.
Ciemne szmaragdy Andryany Duodo wyrwane zostały z rękojeści bohaterskiej, krwią ociekłej szpady.
Rubiny Justyny Memo, wyszły z słynnej pracowni Wiktora Camelio.
Szafiry Lukrecyi Priuli, obsypywały niegdyś trzewiczki Serenissimy Zilii, w dniu wiekopomnym jej wstąpienia na tron dożów.
Beryle Orsety Con Searini, tak archaiczno jak jej imię, zostały tak przedziwnie oprawne w matowe złoto, jeszcze dłonią Sylwestra Gryfo.
Turkusy Zenobii Corner pobladły od tajemniczych drgań rozkoszy i bólu na łonie Lusiniany.
Pyszne i rzadkie klejnoty co podnosiły niegdyś blask mórz królowej, dziś mieniły się, lśniły przelewnemi ogniami, na piersiach Chimery, od której biła, na mówcę, woń odkrytych kobiecych ramion i gorących, oczekiwaniem przyśpieszonych, oddechów.
Dalej, ogon potwora, połyskując tu i owdzie wił się, pomiędzy dwoma olbrzymiemi globusami, wyobrażającemi dwie, bronzową obręczą, opasane sfery: Ziemska i Niebieska, które potwór objął, zupełnie tak jak w alegoryi Giambellina, dusząc je w lwich łapach.
Silny, zmysłowy dech potwora o tysiącznych ludzkich ramionach i twarzach, kłębiącego się pod złotem i purpurą pułapu olbrzymiej sali,