Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/55

Ta strona została przepisana.

odurzał Effrena, mącąc myśl temu, kto sam tu, o tej dobie, nad biegiem swych myśli winien był panować a tłum, opancerzony milczeniem, czułem na lada drgnięcie, wyczekiwał pierwszego potrącenia żywem słowem mówcy, i urzekał go na razie obezwładniającym urokiem, właściwym bóstwom i tworom zagadkowym.
Stelio mierzył chwilę, w której wzruszenie swe i głos opanuje.
Wtem, pomiędzy wybiegającemi już na jego usta słowy a naprężoną ku skupieniu myśli i powstrzymaniu wewnętrznego wrzenia, wolą, stanęła Foskaryna wsparta o bronzową obręcz niebieskiej sfery.
Jej twarz pobladła, piersi żadnym nie przyozdobione klejnotem, obnażone, klasycznie piękne ramiona, odrzynały się śród znamion Zodyaku.
Stelio, nie mógł nie podziwiać mistrzostw a stojącej pozy i tła doboru.
Z oczyma zapuszczonemi w dal, począł mówić pomału, tak, jak gdyby się wsłuchiwał w rytmiczne uderzanie wioseł po wodzie.
— W niedawne popołudnie — począł — płynąc gondolą, z ogrodów, wzdłuż Riva dei Schiawoni, a błąkająca się dusza poety zdolną bywa, w niektórych momentach, rzucać mosty złote po przez ciszy i świateł morza, sięgające aż precz, ku nieśmiertelnego Piękna wybrzeżom — myślałem — raczej przed oczami duszy mojej, pod roziskrzonych niebios skłonem, roztoczył się wspaniały obraz godów weselnych Wenecyi z bożkiem Jesieni.
„Wszystko przenikając, ze wszystkiego wylewała się siła życia, żądzą namiętnych, po-