Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/68

Ta strona została przepisana.

prababek kąpanych wonnością miry, piżma, nardu, odsłaniających pod bielidłem szerokie łona.
Spostrzegł to Stelio po dreszczu, co przebiegł po lśniących się, migotliwych piersiach Chimery.
Postrzegł po błysku tysiącznych jej źrenic, po trzepotaniu się skrzydeł wachlarzy w jej dłoniach.
Poczuł że i w nim samym, nurtują upojenia wylewające się z obrazów zbyt jaskrawych, wzbudzonych nazbyt gorącem słowem, co mogło działać na słuchaczki jak pieszczotliwe, lecz palące dotknięcie pociągającej dłoni.
Poczuł, że wydzielające się zeń wzruszenie obiegło szerokie koło i, zwracając się ku niemu wzmożone wzruszeń tysiącem, potrąciło go niezbyt silnie i aż wytrąciło z niezbędnej dla sztuki równowagi.
Wibracya z jego słów i wywołanych niemi wzruszeń wzbiła się, zawisła nad zgromadzeniem, wahając się, jak we wklęsłej a dźwięcznej kopule rozbrzmiałej bezimiennym, skupionym a przemocnym dźwiękiem.
Zatrzymał się zmieszany nieprzewidzianym wynikiem słów, co mu wybiegły na usta mimowolnie niby pod wpływem obcego impulsu. Zdały mu się teraz obce nie swoje, wyrażające uczucia nagłe i nowe.
I ono niebo weneckie i wody, kamienie i jesień, malowane, jak je przed chwilą malował, zdały mu się obce jego niedawno odczutym wrażeniom, należące do świata sennego widziane w niepochwytnym błyskawic mgnieniu.
Zdziwiła go zestrzelona w nim siła, której