Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/76

Ta strona została przepisana.

się w sali młodzieniaszkom zdawało się jak gdyby podpatrzonemi i na gorącym uczynku złowionemi były nieokiełznane ich zachcianki, łaknięcie rozkoszy, nie mającej przerwy ni końca.
Zmieszani odczuwali całą siłę powstrzymywanych swych popędów, całe pożądanie niespodzianej i jeszcze nieujętej a nęcącej zdobyczy. Widział ich Stelio podpierających ramionami wielkie, czerwonawe szafy, w których butwiały zagrzebane księgi, wysłannice nauk dawno zapomnianych i jałowych.
Stali, zajmując każde niezajęte miejsce, wystającą ramą obejmując zbitą w sali publiczność, podobni do rozwianej chorągwi, po której brzegach przebiegało lada wiatru tchnienie; czuli na poezyi podmuchy, na każde wrażliwe słowo.
Rozumiał to dobrze Stelio, choć nie dostrzegał wyrazistości i wyłączności poszczególnych postaw i ruchów, wzruszeń zdradzających się nagłym rumieńcem, ust zagięciem, trzepotaniem się powiek, suchością gardła. Na twarzy tych, co stali oparci o otwarte na balkon drzwi, domyślał się przebiegu rzeźwiących powiewów jesiennej nocy i pobliskiego morza, i nie widział ich oczu goniących obraz kobiety, siedzącej w odosobnieniu, w rozkosznem jakiemś omdleniu, o miękkich rysach i białej twarzy, śród której roztwarte usta zdawały się im napełnione miodem — krwią.
A jednak nic nieuchodziło baczności mówcy i każda z otaczających go rzeczy nabierała dlań tej nadzwyczajnej wyrazistości, co nas czasem w śnie prześladuje. Rzecz każda przedzierżgała się dlań też w symbol, w przenośnie. Z biegnących wokół sali, pod bielą gzemsów, portretów dożów, wyła-