Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/77

Ta strona została przepisana.

niały się czoła wysokie lub pomarszczone, tu i owdzie ręka ocierająca uznojone skronie. Żadna z tych twarzy umknąć mu nie mogła, ani nawet ta żółta jak bursztyn, płaczliwa, frasobliwa, którą ujęły wykręcone, bronzowe ramiona zegaru tak jak mu umknąć nie mogła nadzwyczajnej delikatności ręka, tuląca chustkę do ust, dla zgłuszenia może jęku boleści, tak jak nie umykały zwoje lekkiej szarfy na obnażonych kobiecych ramionach, poruszane powiewem nocnym, wpadającym przez wpół otwarte na balkon okna.
Jednocześnie, notując szczegół każdy, zachowywał wrażenie pierwsze: chimery o tysiącznych źrenicach i mieniącej się połyskliwą łuską, wzdętej piersi, u której boku wyrastała Muza tragedyi, z czołem wzbitem pomiędzy konstelacye.
Wzrok jego zwracał się ustawicznie ku kobiecie, co mu się przedstawiała niby żyjący twór planetarnego świata.
Czuł dla niej wdzięczność, że dla tych pierwszych z nim porozumień obrała tak fantastyczne strefy.
Nie widział w niej jednodziennej kochanki, przejrzałej w ogniach trawiących, w użyciu rozkoszy biegłej, lecz raczej nowy, przedziwny wyraz swych natchnień i sztuki, wcielenie wielkiej poezyi jaką miała wyrazić swym głosem giętkim, donośnym, przenikliwym, wcielając przyszłe twory jego wyobraźni.
Pragnął ją posiąść, lecz chcaiał przywiązać do siebie raczej sławy rozgłośnej, niż znikomej rozkoszy węzłami.
I dzieło, z którem się nosił, drgnęło mu znów w sercu pragnieniem życia i światła.