Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— Kto mnie słucha — ciągnął — kto mnie słucha, dostrzegł już zapewne analogię pomiędzy temi trzema figurami na obrazie Giorgione i trzema pokoleniami żyjącemi w owej dobie, rozświeconej zorzą nowej ery. Tym też Wenecya tryumfująca ukazuje się gotową i dojrzałą do uczty nadrozkosznej, czerpiącą bez miary, ku zadowoleniu zmysłów, w zasobach nagromadzonych przez stulecia wojen i handlu. Możnaż sobie wyobrazić dla nasycenia żądz nienasyconych źródła bogatsze od tych, co się tu, w on czas, otworzyły? Doba to była wrząca, zawrotna, w głębi swej i pełni tyle warta, co heroizmu doby. Podniecające wołania i śmiechy rozlegały się na pagórkach przewiewnych, gdzie królowała córa „San Marco“ „Domina Aceli“, rozwiązując w gajach cyprysowych opaski Afrodyty. I oto ku jakiej uczcie ów wyrostek w białych piórach spieszy na czele wyuzdanej zgrai, i oto jakie palące pożądliwości rozpalają się jak pochodnie, których płomię podnieca ustawicznie podmuch gwałtowny.
Takie były początki boskiej jesieni sztuki, na której dzieła i arcydzieła ludzie patrzeć będą z głębokiem wzruszeniem dopóty, dopóki w duszy naszej trzeba będzie pragnienia otrząśnienia się z pyłu i męki życia powszedniego, odetchnięcia pełną piersią w strefach jaśniejszych, lub umierania szlachetniejszą śmiercią.
— Giorgione zjawia mi się nad krawędzią fatalną — i nie odnosi się to bynajmniej do jego osoby — w zaczarowanem kole ognistej chmury, co świat była przysłoniła, Zjawia się raczej jak myt, niż jak żyjący człowiek. Jakiegoż artysty