Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/91

Ta strona została przepisana.

chwila, w której się jej oddał i owo miejsce w sali Wielkiej Rady, do którego dowiódł go jej nieświadomy uśmiech...
Zdawało mu się, że obłok upojenia, co mu był przysłonił w gondoli zmysły, nabiera teraz nowych rozwiewnych jeszcze kształtów, wcielając się w ledwie dojrzaną w tłumie śpiewaczkę, córkę wielkiego rzeźbiarza, i że ona to królewskim ruchem wznosi płomienne kwiecie po nad wzburzonem jego sercem tak, jak się ono wznosi po nad wzburzone w upalne lato, fale morza.
Pieszcząc się tym obrazem, usłyszał rozlegające się w przyległej sali, pierwsze nuty symfonii Benedeta Marcelo, co go od razu uderzyły pełnią wielkiego stylu. Rozlegały się dźwięczne, czyste, silne, pełne indywidualizmu żyjącej istoty, wplecione w takt muzyczny.
W dźwiękach tych dzwoniły mu te same pierwiastki, które równianką poezyi sam owijał dokoła bachnickiego tyrsu.
Nagle, imię, co się w cieniu i ciszy obiło o czarne ściany opancerzonej fregaty, rzucone wówczas na mroczne fale jak szeleszcząca karta wyrwana z ksiąg wyroczni, wplątało mu się w pełny akord orkiestry, nowe w wyobraźni jego wydzwaniając tematy.
Skrzypce, skrzypki, wiolonczele rozśpiewały je walcząc o lepsze, podjęły i rozgłosiły grzmiące trąby i kwartet cały wyrzucił je zgodną i płomienną racą pod niebo nocne, gdzie niebawem błysnąć miała gwiaździsta korona udzielona ongi Adryannie, przez współczującą jej lamentom Afrodite.