Strona:Gabryel d’Annunzio - Ogień.djvu/92

Ta strona została przepisana.

W czasie krótkiej pauzy Stelio uczuł się przejęty czemś podobnem do pobożnego lęku przed Zwiastowaniem.
Rad był, że to wzruszenie dziwne nie ma świadków, że niezrównany liryzm uczucia nawiedza go w komnacie odosobnionej, śród białych i niemych, posągów.
Rąbek tajemniczy, co był przemknął nad nim pod skrzydłem zbrojnej fregaty, musnął mu teraz rzęsą w tej izbie samotnej a tak bliskiej ludzi i tłumu, jak wyrzucona na brzeg koncha morska, na którą następują przypływające fale.
Zdawało mu się ponownie doświadczać tego, co już raz w podróży tej swojej był doświadczył: wyraźnego objawienia się swych przeznaczeń, użyczających mu nowego impulsu, mieszczących twórcze zdobycze.
Zważając na szarą powszedność rzeczy zawieszonych jak wyrocznia nad głowami tłumu, który przed chwilą wzburzał i omal przerażał, zwiastując idealne formy bytu, rad był witać na uboczu, i sam na sam, demona, nawiedzającego go z nienacka, przynoszącego skrycie dary w imię nieznanej kochanki.
Drgnął! zbudziły go głosy, witające tryumfalnym chórem zbliżanie się bożka.
Cała głęboka sala rozbrzmiała jak rozdzwoniony dzwon a dźwięki wzmagając się biegły i rozsypywały po wschodach cenzorów i po Scala d’Oro, po krużgankach, przedsionkach, dziedzińcach, het! aż do Piombi podniebnych; precz! aż do Pozzi podziemnych.
I pałac cały, od podwalin głuchych do szczytów potężnych wołał jedną tryumfalną nutę: