Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Ty przebywasz zdala od nas i nie wiesz nawet, w jakiem my piekle pędzimy życie. Nie możesz sobie wyobrazić w najdrobniejszej nawet cząstce naszych zgryzot i cierpień... Ale tyś najstarszym. Trzeba, żebyś się z nim rozmówił. Tak, Jerzy, trzeba koniecznie.
Z oczyma spuszczonemi, Jerzy milczał i aby pohamować rozstrój wszystkich nerwów wobec tej boleści, co się w sposób tak brutalny odsłaniała przed nim, zmuszony był nadludzkiego użyć wysiłku. A więc to była jego matka? Te usta wykrzywione kurczem tak cierpkim, kiedy wymawiała słowa twarde, bez obsłonek wszelkich, to były usta jego matki? Boleść i zawziętość zmieniły ją zatem do tego stopnia? Podniósł oczy, żeby się jej przypatrzeć, żeby znaleźć na twarzy macierzyńskiej ślady słodyczy. Jakże łagodną widywał on dawniej tę matkę! Jakaż to była piękna istota, jak pełna uczucia! A jak i on sam niegdyś kochał ją serdecznie, w dzieciństwie, w latach chłopięcych! Wówczas donna Silveria była wysoką, smukłą, bladą i delikatną, z włosami niemal jasno blond barwy, z oczyma czarnemi, miała w sobie wszystkie cechy szlachetnej rasy, bo pochodziła z rodu Spina, którego herby wraz z herbami Aurispów rzeźbione są nad portalem kościoła Santa-Maria-Maggiore. Jakaż to była urocza niegdyś istota! Zkądże więc ta straszliwa zmiana? Synowi sprawiały przykrość wszystkie zbyt szorstkie gesty matki, każde jej słowo