matka, patrząc na orszak pogrzebowy, co się oddalał.
I natychmiast, jak gdyby mówiła do siebie a nie do syna, dorzuciła znużonym głosem:
— Dlaczego nieszczęśliwy? Wstępuje do przybytku pokoju, nam zaś pozostają troski i cierpienia.
Jerzy popatrzał na nią. Oczy ich spotkały się z sobą; ona uśmiechnęła się do syna, ale tak słabym uśmiechem, że nie poruszył żadnego z muskułów twarzy. Była to raczej jakaś przezrocza, lekka zasłona, ledwie dostrzegalna, co przesunęła się po twarzy zawsze smutnej. Ale błysk nieznaczny tego uśmiechu sprawił na Jerzym wrażenie wielkiego jakiegoś światła i dostrzegł wtedy na twarzy matki po raz pierwszy dzieło boleści, na na które nie było lekarstwa.
Wobec tego straszliwego odkrycia, które ma dał ten uśmiech, nagłą falą uczucia wezbrała mu pierś. Jego matka, własna jego matka nie mogła już zatem uśmiechać się inaczej, jak tylko tak boleśnie, tak strasznie boleśnie! Odtąd zatem stygmat cierpienia przywarł nieodłącznie do tej drogiej twarzy, która niegdyś pochylała się nad nim tak często, z taką dobrocią, w dniach choroby lub strapienia! Jego matka, własna jego matka trawiła się powolnie, niszczała z dniem każdym, schodziła powoli ku nieuniknionemu grobowi! A on sam niedawno, kiedy ta matka odsłaniała przed nim swą niedolę, to, co jej zadało ową
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/105
Ta strona została przepisana.