Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/106

Ta strona została przepisana.

boleść, on nie bolał nad tem macierzyńskiem cierpieniem, ale raczej nad raną, zadaną własnemu jego egoizmowi, bolał nad tem, te chore jego nerwy razi wyrażenie bezwzględne, surowe, nagie tej boleści!
— O, matko!... — szepnął głosem, zdławionym łzami.
I ujął jej ręce, wprowadził napowrót do pokoju.
— Co tobie, Jerzy? Co ci, moje dziecko? — spytała matka przelękniona, widząc twarz jego zalaną łzami. — Co ci jest? Powiedz mi!
Teraz odnajdywał go, ten głos, ten tak drogi mu głos, ten głos jedyny, niezapomniany, który go przejmował do głębi duszy, ten głos pocieszenia, przebaczenia, dobrej rady, nieskończone, dobroci, który słyszał zawsze w dniach najchmurniejszych życia; odnajdywał go teraz, odnajdywał nareszcie! Poznawał nakoniec tę słodką, łagodną istotę dni dawnych, tę uwielbianą!
— O! matko moja, matko!...
I objął ją uściskiem wśród łkania, oblewając jej dłonie palącemi łzami, całując policzki, oczy, czoło w szalonem uniesieniu.
— Biedna moja matko!
Posadził ją, ukląkł przed nią, z oczyma w twarz jej utkwionemi. Poglądał w tę twarz długo, jak gdyby ją zobaczył po raz pierwszy po długiej rozłące. Ona zaś z ustami zaciśniętemi boleśnie,