Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/107

Ta strona została przepisana.

z ledwie hamowanem łkaniem, co jej ściskało gardło, spytało:
— Wielką sprawiłam ci przykrość, nieprawdaż?...
Otarła łzy syna, pogładziła jego włosy z pieszczotą. Potem mówiła głosem, który przerywały nerwowe wstrząśnienia:
— Nie, Jerzy, nie, to nie tobie się martwić, to nie tobie cierpieć!... Bóg trzymał cię zdala od tego domu. To nie tobie cierpieć tu teraz. Całe życie moje, od samego urodzenia, całe moje życie, zawsze, zawsze, starałam się chronić cię od przykrości, od bólu, od poświęceń jakichkolwiek! O! czemuż na ten raz nie miałam siły milczeć?... Powinnam była zamilczeć przed tobą to wszystko; powinnam była nic ci nie mówić! Wybacz mi Jerzy. Nie myślałam, że tyle ci przyczynię zmartwienia. Nie płacz już, błagam cię. Jerzy, ja ciebie błagam, nie płacz już! Nie mogę patrzeć, jak płaczesz.
Omal sama nie wybuchnęła płaczem w straszliwem udręczeniu.
— Widzisz, mateczko, już nie płaczę.
Oparł głowę na kolanach matki a pod działaniem pieszczoty macierzyńskich dłoni, uspokoił się nareszcie. Od czasu do czasu łkanie wstrząsało nim jeszcze. W myśli przebiegały mu w formie niejasnych uczuć, odległe smutki czasów chłopięcych. Słyszał świergot jaskółek, zgrzyt koła jakiegoś szlifierza, głosy krzycące na ulicy;