Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/108

Ta strona została przepisana.

dźwięki znane, zasłyszane w dawne popołudnia, dźwięki, które mu smutkiem przejmowały serce. Po tem przesileniu dusza jego znalazła się w jakimś nieokreślonym stanie ukołysania. Ale obraz Hipolity pojawił się znów przed jego myślą i nagle zamąciły się znowu tak gwałtownie wszystkie jego uczucia, że z głową złożoną na kolanach matki, młodzieniec westchną głęboko.
Ona pochyliła się szepcząc:
— Za czem tak wzdychasz?
Nie podnosząc powiek, uśmiechnął się; ale ogarniało go niezmierne wyczerpanie, jakieś znużenie rozpaczne, potrzeba nieprzeparta uchronienia się od tej walki bez wytchnienia.
Chęć życia odchodziła go zwolna, jak ciepło opuszcza trupa. Z poprzedniego wzruszenia nic już nie istniało; matka napowrót stawała się dlań obcą. Cóż wreszcie mógł uczynić dla niej? Ocalić ją? powrócić jej spokój? Powrócić zdrowie i wesołość? Ale czyż to nieszczęście dało się naprawić wogóle? Czyliż odtąd istnienie tej kobiety nie będzie zatrutem na zawsze? Matka nie mogła już być dla niego tą ucieczką, jaką była za czasów dzieciństwa, w tych odległych latach. Nie mogła ani go zrozumieć, ani pocieszyć, ani uzdrowić. Ich dusze, ich życia zbyt były od siebie różnemi. Nie mogła mu dać nic więcej nad widok własnej swej męczarni!
Podniósł się, uścisnął ją raz jeszcze i wyszedł na górę do swego pokoju; tam oparł się o balu-