Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/110

Ta strona została przepisana.

każdym niszczeję, jak upadam dobrowolnie; co dnia życie moje uchodzi, gdzieś niewidzialnemi, niezliczonemi szczelinami; jestem jak pęcherz nawpół próżny, który się wykoszlawia na tysiączne sposoby za każdem poruszeniem zawartego w nim płynu. Wszystkie siły moje wystarczają mi zaledwie na to, by wlec z niezmiernym trudem kilka drobnych ziarnek pyłu, które w imaginacyi mojej nabierają ciężaru skał olbrzymich. Bezustanna rozterka unicestwia i wyjaławia wszystkie moje myśli. Czego mi braknie? Kto to owładnął tą częścią mojej istoty, która wymyka się przed moją świadomością, a która przecież, czuję to dobrze, jest dla mnie nieodzowną, abym mógł żyć dalej? Albo raczej, czy owa cząstka już nie zamarła tak, że śmierć tylko zdoła mnie z nią połączyć? Tak to jest pewnie. W samej rzeczy, śmierć zagarnia mnie ku sobie“
Dzwony Santa-Maria-Maggiore ozwały się na nieszpór. Przed oczyma przesunął mu się orszak pogrzebowy, trumna, zakapturzeni ludzie i ten szereg obdartych dzieciaków, co się roztrącały zbierając ociekły wosk, mozolnie schylających się z oczyma wlepionemi w chwiejny płomyk świecy.
Te dzieci zajmowały go wielce. Później, pisząc do kochanki, rozwinął ukrytą alegoryę, której umysł jego ciekawy dopatrzył się w tym obrazie: „Jedno z nich słabowite, wyżółkłe, opierając się jedną ręką na kuli a zbierając w dłoń drugiej, wolnej, odrobiny wosku, wlokło się tuż