Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/114

Ta strona została przepisana.

gi, takiż sam puszek widocznym był na rękach o paznokciach źle utrzymanych, które okazywały zupełną wzgardę wszelkiej staranności.
Jerzy myślał: „Czy ja mogę go kochać? Na to nawet, by zwrócić się do niego z jakiemś nic nieznaczącem słowem, na to, by go powitać prostem: dzień dobry, potrzeba mi już pokonywać wstręt niemal fizyczny. On zaś ilekroć do mnie mówi, nigdy jego oczy nie patrzą w moje; a jeśli przypadek zdarzy, że się spotkają z sobą nasze spojrzenia, odwraca się natychmiast z dziwnym pospiechem. Wobec mnie, niemal bezustannie się rumieni, bez wszelkiej przyczyny. Jakże ciekawem byłoby dla mnie poznać, jakie ja w nim budzę uczucia! Nie ma wątpienia, że musi mnie nienawidzieć“.
Nagłym przeskokiem, uwaga jego zwróciła się na ojca, na człowieka, którego Diego istotnym był dziedzicem.
Opasły, krwisty, silny, był uosobieniem w każdym rysie niespożytej żywotności cielesnej. Szczęki jego bardzo grube, usta obwisłe, wyniosłe o hałaśliwym oddechu, oczy mętne, cokolwiek zezowate, nos wielki o ruchomych nozdrzach, pocentkowany piegami, wszystkie rysy twarzy nosiły cechę gwałtowności i surowości zarazem. Każdy gest jego, każda poza, wydawały się wysiłkiem, jak gdyby muskulatura tego ciała ociężałego, walczyła bezustannie z zarastającym ją tłuszczem. Ciało, ta rzecz zwierzęca, pełna żył,