Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/116

Ta strona została przepisana.

ciała, zamieszkuje przecież także dusza. Kto wie, ile ta dusza przechodzi udręczeń, kto wie jak jest życiem znużoną!... Najniezawodniej szalenie musi on się obawiać śmierci...“ Nagle stanęła mu przed oczyma wizya ojca konającego. Atak apoplektyczny obalał go, piorunował; dyszał okropnie, żywy jeszcze, blady jak płótno, oniemiały, zmieniony do niepoznania, z oczyma pełnemi chorobliwej zgrozy śmierci; potem, jakby przybity powtórnym ciosem niewidzialnej maczugi, tężał jako bezwładna już masa ciała. „Czy też matka moja by go opłakiwała?“
Matka przemówiła do niego.
— Nie jesz, nie pijesz. Prawie nie tknąłeś niczego. Możeś niezdrów?
Odpowiedział:
— Nie, matko. Dzisiejszego rana nie mam jakoś apetytu.
Szmer czegoś przesuwającego się obok stołu, ściągnął jego uwagę; odwrócił się. Spostrzegł okaleczałego żółwia i przypomniał sobie słowa ciotki Jokondy: „Okulał tak jak ja. To ojciec twój kopnięciem...“
Kiedy przypatrywał się żółwiowi, matka, z błyskiem uśmiechu, rzekła:
— On w twoim wieku. Kiedy mi go dano, tyś właśnie miał przyjść na świat.
I dodała z tymże samym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem.