Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/119

Ta strona została przepisana.

oczach, raz błękitnych, to znów zielonkawych lub szarych. Lekki obłoczek pudru ryżowego, czynił ją bledszą jeszcze. U gorsu przypięte miała dwie róże.
„Być może, iż nie z samej tylko twarzy do mnie jest podobna. Być może, iż bezświadomie nosi w duszy który z tych zarodków opłakanych, które we mnie, świadomie, rozwinęły się z taką konsekwencyą, tak potężnie. W sercu jej gościć musi niezawodnie niepokój i smutek. Jest do tknięta chorobą, choć o tem nie wie“.
W tej chwili matka powstała. Wszyscy poszli za jej przykładem prócz ojca i don Bartolomea Celaia, którzy pozostali przy stole, by pogadać, co ich uczyniło jeszcze wstrętniejszemi Jerzemu. Objął wpół jedną ręką matkę, drugą Krystynę serdecznie; i tak przeszedł do przyległego pokoju, pociągając je niemal za sobą. Czuł jakiś poryw czułości dziwnej i dziwnego współczucia dla nich obu. Po pierwszych tonach nokturna, które rozległy się z pod palców Kamili, spytał Krystynę:
— Czy nie zechcesz przejść się po ogrodzie?
Matka pozostała z narzeczonymi, Krystyna i Jerzy zeszli do ogrodu wraz z milczącem dzieckiem.
Z początku szli jedno obok drugiego, nic nie mówiąc. Jerzy wsunął rękę pod ramię siostry, jak to robił zwykle z Hipolitą. Krystyna przystanęła, szepnąwszy.