Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/124

Ta strona została przepisana.

I przypomniał sobie, że opowiadał jej o Hipolicie poprzedniej już jesieni, we wrześniu, kiedy był u niej w Sarsa, nad brzegiem morza.
Wciąż uśmiechniona i wciąż z niejakiem wahaniem, Krystyna spytała:
— Czy... kochasz ją zawsze tak samo jeszcze?
— Zawsze.
Nie mówiąc już nic więcej, zwrócili się ku drzewom pomarańczowym i cytrynowym, pomieszani oboje, ale każde na inny sposób: Jerzy czuł, że żal jego wzrasta po tem uczynionem siostrze wyznaniu; Krystyna, myśląc o tej kobiecie, którą brat jej uwielbiał, czuła jak zmącone budzą się w niej zdawna tłumione własne jej pragnienia. Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, co wzmogło jeszcze przykre ich uczucie.
Ona postąpiła szybko kilka kroków, ku drzewom pomarańczowym, z okrzykiem:
— O! Boże, co kwiatów!
I poczęła zrywać kwiaty, podniósłszy w górę ramiona, poruszając konarami, by zerwać kilka ukwieconych gałązek. Kwiaty opadały jej na głowę, na ramiona, na piersi. Dokoła cała ziemia pokryta była listkami, niby wonnym śniegiem. I prześliczna była w tej pozycyi z tym owalem twarzy, z szyją wydłużoną i białą. Wysiłek ożywiał jej twarz. Nagle opadły jej ramiona, bladła, bladła, zachwiała się jakby doznała nagłego zawrotu głowy.