dowiedział się, że od samego już rana wyjechał do swej willi wiejskiej, dokąd wydalał się zazwyczaj, aby mieć większą swobodę w postępkach. I to przynosiło mu również pewną ulgę, że wieczorem, u stołu, jedno z miejsc pozostanie niezajętem.
— A! to ty, Jerzy, przybywasz także w dobrą chwilę! — zawołała matka zobaczywszy go wchodzącego.
Ten głos gniewny zadał mu cios tak nieoczekiwany i silny, że zatrzymał się u progu; spojrzał na matkę ze zdumieniem, tak wydała mu się przeobrażoną uniesieniem gniewu. Popatrzał także na Diega, nic nie rozumiejąc zgoła; z kolei zwrócił wzrok na Kamilę, która stała w milczeniu niechętna.
— Co się stało? — wybąknął, podnosząc znów na brata oczy Jerzy, którego uwagę zwrócił na siebie zły jakiś wyraz, po raz pierwszy spostrzeżony na twarzy młodzieńca.
— Skrzyni, w której chowało się srebro, nie ma na zwykłem miejscu — odrzekł Diego, nie podnosząc oczu, zmarszczywszy brwi i połykając wyrazy — i twierdzą, że za moją to sprawą znikła...
Wzburzony potok gorzkich słów wydarł się z ust nieszczęśliwej kobiety.
— Za twoją, twoją i to w zgodzie z ojcem... Ty to byłeś w zmowie z ojcem... Oh! jakaż podłość! Tej jeszcze brak mi było boleści! Mieć przeciw sobie dziecko, które wykarmiłam własną
Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/132
Ta strona została przepisana.